Szczecińskie legendy - O platanie Mateuszu
Było to w czasach, gdy mieszkańcy Szczecina żywo pamiętali tragiczne wydarzenia Wojny Trzydziestoletniej (1618-48), choć zakończyła się przed ponad dziesięciu laty.
Nie było rodziny szczecińskiej, która nie odczułaby jej tragicznych skutków. Matki nie przestawały opłakiwać utraconych synów, wiele jeszcze żon pozostawało we wdowiej żałobie. Niektóre niewiasty wychowywały dzieci cesarskich jak i szwedzkich najeźdźców. Teraz wyrosły już na dojrzałych młodzieńców i dorodne dziewki, nie poznawszy swych prawdziwych ojców.
Szczecinianie, po zakończeniu tej
okrutnej wojny, nie mieli wiele powodów do optymizmu, tak
bardzo
zmęczeni byli, trwającymi w ostatnich dziesięcioleciach wojnami.
Znaleźli się na terenach, które przypadły Szwedom. Jedyną
pociechą był fakt, że ich rodacy ze wschodniej części znaleźli się pod
władzą Brandenburgii gdzie elektorzy twardą ręką wprowadzali
swój porządek.
Ze śmiercią ostatniego księcia z rodu
Gryfitów w 1637 r. odeszła w przeszłość świetność
Pomorza.
Nadeszły niepewne czasy.
Od kilku lat na tronie Szwecji zasiadał
król Karol X Gustaw, za sprawą którego dokonano w
1654 r.
pamiętnego, uroczystego pochówku ostatniego księcia
zachodniopomorskiego Bogusława XIV.
W owym czasie król
szwedzki
wypowiedział wojnę Polsce. Przez Szczecin ciągnęły zaciężne wojska
szwedzkie i wiele kompanii piechoty.
Później, w 1657 r. te
same
wojska powracały w nieładzie i popłochu, pędzone przez kawalerię
polskiego hetmana Stefana Czarnieckiego. Jakkolwiek jego konnica
dotarła jedynie pod Szczecin paląc okoliczne wioski i zagrody, to
jednak lęk ogarniał mieszkańców na ich wspomnienie.
Czarniecki z
kawalerią nie mógł zaatakować obwarowanego i najeżonego
armatami
Szczecina.
W dwa lata później, w
kierunku
Szczecina zaczęły się zbliżać wojska cesarskie dowodzone przez gen. de
Souches i brandenburskie pod dowództwem hrabiego Dohna.
Był początek jesieni 1659 r. Wojska
cesarskie zbliżały się od południa, i od tej strony miasta zajęły
pozycje, a wojska brandenburskie od północy.
Maszerujące
oddziały nie oszczędzały niczego po drodze, paląc wsie, gwałcąc i
mordując mieszkańców oraz rekwirując trzodę i
bydło.
Nie
oszczędzono także wsi podszczecińskich.
We wsi Grabowo mieszkał kilkunastoletni
Mateusz, którego ojciec został zamordowany przez cesarskich
dragonów, zanim on przyszedł na świat.
Jego matka Maria,
kobieta
o wyjątkowej urodzie, często wzdychała ze smutkiem, wspominając swojego
męża Mateusza, po którym syn przejął imię. Bywało, że
zaszlochała w kącie, gdy bieda dawała się we znaki. Niemało urodziwych
i nierzadko zamożnych mężczyzn zabiegało o jej względy, gdy Mateusz był
jeszcze dzieckiem, lecz ona pragnęła wychować syna na podobieństwo
nieodżałowanego męża.
Wyrósł Mateusz na dorodnego młodzieńca. Był dumą i podporą dla ciężko doświadczonej przez los matki.
Pewnego dnia Mateusz doglądając
inwentarza zauważył zbliżanie się od północy wojsk
brandenburskich. Ostrzegł matkę, żeby się skryła - a sam czym prędzej
począł biec w stronę miasta, aby uprzedzić szczecinian o
niebezpieczeństwie.
Biegł bez wytchnienia.
Jeden z jeźdźców
brandenburskich, odłączywszy się od oddziału, zaczął go ścigać. Mateusz
minął
już pierwszy pas umocnień, który z powodu budowy nie był
jeszcze
obsadzony przez wojsko - i dalej w kierunku kościoła św. Piotra i
Pawła. Przy kościele czuł już na plecach koński oddech.
- Już tak niewiele pozostało do bramy. Jeszcze tylko
przebiegnąć
przez osadę klasztorną leżącą poniżej kościoła i już będzie upragniona
Brama Panieńska, a za nią przyjaźni ludzie - myślał z trwogą.
Dostrzegł, przez zalewane potem oczy, stojące na murach sylwetki
szwedzkich strzelców nie zdających sobie sprawy z
nadchodzącego
niebezpieczeństwa.
Jak ich ostrzec, kiedy zadyszany nie mogę wydobyć
głosu? - myślał przerażony. - Jak dotrzeć do gen. Pawła
Würtza,
dowódcy szwedzkiego garnizonu? Nogi odmawiają posłuszeństwa,
mdleją ramiona, a przecież wojska brandenburskie już zbliżają się pod
mury... I jeszcze ten ścigający jeździec, który niebawem
mnie
dopadnie... A ci na murach jakby skamienieli... Nawet nie spojrzą w
moją stronę... Niechby stał się jakiś cud! - myślał zdyszany.
I stała
się rzecz dziwna.
Nagle stanął w miejscu jak wryty nie mogąc zrobić ani
jednego kroku. Poczuł jak nogi wrastają mu w ziemię, a ramiona
zamieniają się w rozłożysty platan.
Koń z jeźdźcem w oka mgnieniu
przeobraził się w olbrzymi głaz.
W tej samej chwili zerwał się wiatr.
Szum platana dał się słyszeć na murach obronnych.
Szwedzcy obrońcy
zwrócili wzrok w kierunku wyrosłego nagle drzewa, a za nim
dostrzegli nadchodzącą armię nieprzyjacielską.
Podnieśli alarm.
Zaryglowali bramy i przedbramia. Mury obsadzili dodatkowymi żołnierzami
złożonymi z kompanii mieszczańskich.
Pozostało trochę czasu na
przygotowanie obrony.
Oblężenie liczących ok. 6 tys. ludzi
wojsk brandenburskich i cesarskich trwało od 29 września do 16
listopada 1659 r. Rozpoczęło się ostrzeliwaniem artyleryjskim,
które jednak nie złamało obrońców.
Miasta broniło
ok. 2
tys. żołnierzy szwedzkich i jedenaście kompani mieszczańskich.
W dzień św. Marcina - 11 listopada -
liczący ok. 1000 ludzi oddział muszkieterów i jazdy
szwedzkiej
dokonał wypadu poza bramy niszcząc armaty wroga, biorąc wielu wrogich
żołnierzy do niewoli.
Kolejnego wypadu dokonał niewielki
dwustupięćdziesięcioosobowy oddział szwedzki w dniu następnym, niszcząc
zapasy żywności zgromadzone w pobliskim Kurowie.
Oblegający, widząc jak
desperacko, nie tylko bronią się szczecinianie, ale także potrafią
dokonywać działań zaczepnych poza murami i zadawać przy tym dotkliwe
straty, zdecydowali się odstąpić od oblężenia.
Król szwedzki Karol XI w
nagrodę
za skuteczną obronę miasta udekorował szczecińskiego gryfa koroną
królewską podtrzymywaną przez dwa lwy szwedzkie.
Aktu tego
dokonał w Sztokholmie 14 września 1660 r.
Jednocześnie w zamian za
zniszczoną podczas tego oblężenia Bramę Passawską (wzniesiono ok. 1307
r.) wybudowano przy wylocie ul. Szerokiej (obecnie Stefana kard.
Wyszyńskiego) tzw. Bramę Nową, na której po raz pierwszy
umieszczono wspomniany herb, ozdobiony dodatkowo laurowym
wieńcem.
Burmistrzom miasta i ich następcom nadano tytuły szlacheckie.
Na próżno zrozpaczona Maria oczekiwała na powrót swego syna. Długo przeżywała cierpienia z powodu jego utraty, podobnie jak wcześniej z powodu śmierci męża.
Dziś przy wjeździe na Trasę Zamkową, od strony miasta, stoi samotny, liczący ponad trzysta lat, platan.
Wsłuchując się w jego szum możecie
usłyszeć historię, po której obok niego, do dzisiaj, w wielu
punktach miasta pozostał herb z głową gryfa szczecińskiego, ozdobionego
koroną podtrzymywaną przez dwa lwy szwedzkie i wieniec laurowy
wokół nich.
Przystańcie przy platanie i wspomnijcie
bohaterski
czyn Mateusza.
Pozostał przy nim także granitowy głaz, pamiątka po
brandenburskim jeźdźcu, uczestniku najazdu na Szczecin w 1659 r.
Ryszard Kotla
Post
scriptum
Dzień 11 listopada dla większości Polaków
kojarzy się z uzyskaniem przez Polskę, po trwających 123 lata
rozbiorach, niepodległości. Ten znamienny fakt nastąpił po podpisaniu w
tym dniu, w 1918 r. w lasku Compiegne, rozejmu między państwami
centralnymi i Ententą.
Dla mnie jednak, urodzonego szczecinianina, z tym dniem kojarzy się
inne pasjonujące wydarzenie,
którego ślady widoczne są na elewacjach szczecińskich
budowli do
dzisiaj. Tamte autentyczne wydarzenia zainspirowały mnie do opisania
ich w formie, w której historyczna prawda przeplata się z
legendą.